środa, 29 października 2014

Uwaga: Tabu! Z cyklu zawody świata: doula

Czasem zdarza się zamówienie, które potrzebuje czasu, żeby się "urodzić". Były korale na 1 września dla nauczycielki. Tym razem coś dla zaprzyjaźnionej douli, a przy okazji świeżo upieczonej położnej. Jakby kto pytał, doula jest taką kobietą, która w porodzie i jego okolicach troszczy się o matkę. Nie o dziecko, nie o proces, a właśnie o samą rodzącą. Piękna profesja.

Przy wisiorku na pograniczu tabu, największym wyzwaniem było to, by piękna sprawy, nie przysłoniła wulgarność. Ten projekt potrzebował miesięcy, by ujrzeć światło dzienne ;-)


I jeszcze garść technikaliów na koniec: premo + perełka - jeden lity kawałek skinner blend, w którym rzeźbiłam. Środek matowy, część zewnętrzna polerowana.

sobota, 18 października 2014

Stan zagrożenia

Są momenty kiedy włos jeży mi się na głowie, zapowiadając kłopoty na horyzoncie. Niezawodną zapowiedzią kłopotów jest moja mama myszkująca w mojej biżuterii. Z góry muszę wtedy założyć, że coś co lubię, wyemigruje 250 km od mojej szafy.

Cóż było robić... Na szybko trzeba było ulepić coś, co odwróci uwagę. Na szybko, więc w ruch poszły zapasy półproduktów z ostatnich miesięcy. Części kolorowe to resztki ze spadów z warsztatu z Melanie Muir. Robiłyśmy je na 4 ręce z Edytą Nocarovą, a potem wymieniłyśmy się arkuszami. Dzięki Eduska! Jakby nie patrzeć jesteś współautorką ;-) Technika: głównie za Melanie, choć w kilku momentach doszłam do wniosku, że moje sposoby na te same tematy pasują mi bardziej i działałam po swojemu.

Zrobiłam, poskładałam, spojrzałam i... było strasznie mdło. A czasu brak. No i pomyślałam o pewnej dobrej duszy na horyzoncie i natchnęło mnie do dziurkowania (podziękowania przekazane osobiście ;-) ). Chyba z całkiem przyzwoitym efektem. 

niedziela, 21 września 2014

O tym co się komu klei i czy to źle

Jakoś ostatnio zaczęłam nasłuchiwać różnych głosów o tym, co lepić warto, a czego nie warto. 

Głos pierwszy mówił "babeczki są błeee...". 
No i fakt - jak przeglądam polskie blogi modelinowe to rzeczywiście mam wrażenie, że grozi mi od tego cukrzyca typu II. Inna sprawa, że ja w sumie też lepiłam rogaliki i bułeczki dla Barbie mając 12 czy 13 lat. Taką miałam potrzebę. Nie ma też co się gniewać na dziewczyny, które robią to, na co mają zbyt. Zwłaszcza, że zdarzają się wśród nich takie, które dbają o to, by rozwijać się. Ostatecznie w każdym rękodziele warto uczyć się czegoś nowego. A choć nie jestem fanką "babeczek", przed kilkoma osobami chylę czoło za technikę.

Kolejny głos wychwalał pod niebiosy rzeźby...
Modelina to materiał niewyczerpanych możliwości. Można rzeźbić i odtwarzać rzeczywistość do woli. W niej się rzeźbiło np. projekty karoserii samochodowych. I są tacy, którzy w rzeźbieniu osiągają naprawdę imponujące rezultaty. Najbardziej lubię chyba te prace, które oscylują gdzieś na pograniczu czerpania z rzeczywistości, by dać upust fantazji. Ja mogę pochwalić się tylko, że kiedyś bardzo chciałam umieć wyrzeźbić coś w miarę naturalistycznego. Przypadło to niestety akurat na szumny okres buntu i naporu, kiedy interesował mnie w modelinie tylko kolor czarny. Inna sprawa, że to akurat najtaniej wychodziło i było najbardziej przewidywalne w obróbce.

Ten nietoperz powstał przy użyciu jednego tylko noża do tapet duuużo lat temu. Kiedyś był spinką. W każdym razie do momentu, kiedy ktoś przez pomyłkę nie przydeptał go wychodząc przez okno ze schroniska w górach... Dziś widzę w nim mnóstwo niedoskonałości, ale długo byłam z niego okropnie dumna. Nadal go lubię.



Millefiori kontra mokume gane
Są też tacy, którzy cenią jedną konkretną technikę. Dobre przykłady to millefiori (rolki, bloczki, ang. canes) - technika zaadoptowana ze szkła weneckiego i mokume gane, które przed epoką modeliny żyło w japońskiej sztuce obróbki metali. I pewnie są jeszcze dziesiątki innych. Kurcze, tylko niby czemu...? Czym jedna technika lepsza od innej? Pracochłonnością, skomplikowaniem, powtarzalnością albo niepowtarzalnością efektów...?

Kiedyś wydawało mi się, że jak ktoś się nie zna na materiale to i tak nie zauważy niedoskonałości. No pewnie zależy to trochę od definicji niedoskonałości, ale nauczyłam się, że ludzie świetnie wyczuwają co jest kitem, a co hitem. Może nie nazwą tego fachowo, ale jednak. Nauczyłam się więc cenić wszystkich tych, którzy dbają o jakość wykończenia. Sama technika podstawowa - jak pokazuje doświadczenie - może być prymitywna, ale diabeł tkwi w szczegółach. Piękne dopracowanie całości czyni cuda.

Kopia mistrza
Tak, tak wiem. Moje prace często też nie są idealne. No chyba, że robię na zamówienie. Wtedy nie ma zmiłuj się. Musi być świetnie. Ale czasem spuszczam z tonu, żeby tylko się nie powtarzać i czegoś nauczyć. Do tego denerwują mnie "kopie mistrza". Kiedy patrzę na czyjeś - skądinąd świetne - prace  i umiem z imienia i nazwiska nazwać autora pierwowzoru to jakoś mi smutno. Wszyscy uczymy się też przez kopiowanie i wtedy pisze się o tym wprost. Gorzej jeśli ktoś o tym zapomina, albo patrząc na pracę jakiejś grupy mam wrażenie, że wszyscy robią coś na jedno kopyto. A jak ktoś jeszcze na tym usiłuje robić kasę, to już w ogóle boli. W Polsce póki co mamy nie źle, bo wokół jest sporo osób, które mają swoją osobowość i idą za własnym głosem.

Ja staram się szukać tego swojego głosu w wielu miejscach, ale...

"Nasze możliwości określają to, co robimy"
To zdanie usłyszałam ostatnio od Melanie West. Kocham jej prace miłością absolutną i oczywiście na warsztacie nie odmówiłam sobie próby powędrowania za jej stylem (efekty pokażę, jak wykończę ;-)  ). Ale jeszcze bardziej ujęła mnie jako człowiek. Jako ktoś perfekcyjnie świadomy siebie i perfekcyjnie zżyty z samym sobą. W jej przypadku to zdanie oznaczało dopasowanie trybu pracy i stylu do możliwości fizycznych. Mi uświadomiło, dlaczego szukając siebie w lepieniu, idę w tą a nie inną stronę.

Taaak. Systematycznie raz do roku lepię bransoletkę i stwierdzam, czego się przez ten rok nauczyłam. Ostatnia wyglądała tak i była owocem głupawki po pięciu dniach wspólnego chorowania z dzieckiem w czerwcu. Po prostu "Strawberry fields forever..." Totalny odlot na środku blokowiska...


Ale zwykle moje prace wyglądają, jakoś powiedzmy tak:


Dlaczego? Bo wiecie, ja rzadko mam okazję założyć coś szalonego. Zwykle chodzę ubrana dość biurowo i przeważnie obowiązuje mnie jakiś dress code. Biżuteria? Tak, ale taka, która da się zgrać z bluzką, czy żakietem. A pewne rzeczy po prostu nie przejdą... Z drugiej strony po mnóstwie lat lepienia "do szuflady" mam już mnóstwo takich prac, które specjalnie użytkowe być nie chcą. A był i czas kiedy twierdziłam, że robienie biżuterii to kompletnie nie dla mnie....Odkąd nauczyłam się lepić tak, by z przyjemnością nosić swoje prace, staram się więc z nich korzystać. I to w największym zarysie definiuje to z czym eksperymentuję.

A podsumowanie - za co przepraszam - będzie zajeżdżać kiczem. Nie zamierzam słuchać głosów, mówiących co wypada, a co nie! Chcę być przede wszystkim sobą, a poza tym nasza siła tkwi w tym, jak potrafimy się od siebie różnić!

Melanie W., jeszcze raz ogromnie dziękuję!

Melanie West i a.m., Praga 16.09.2014
(za fotkę dziękuję Edusce Nociarovej!)

środa, 10 września 2014

I'm no canist - czyli jak sobie człowiek coś ubzdura..

Był rok 1995. Dostałam stypendium - 4-tygodniowy pobyt w szkole językowej w Anglii! A w pobliżu szkoły był... Craftstore! Czego tam nie było! Farby, kredki, materiały do domków dla lalek, papiery i moja ukochana modelina. Nie astra, nie ta w pałkach ze sklepu plastycznego o bliżej nieokreślonych właściwościach, ale prawdziwa fimo classic! Te głębokie kolory... I nawet była modelina świecąca w nocy!

Sklep odwiedzałam codziennie po zajęciach. I przez te parę tygodni dokonałam kilku odkryć. Najważniejszym z nich była ulotka instruująca, jak zrobić prostą rolkę (ang. cane). Urzekła mnie. Z obrazka patrzyły uśmiechnięte słońca. Może mało precyzyjne, ale powtarzalne w swoim uroku. To było jak objawienie. A były przecież lata dziewięćdziesiąte. Internet, nawet jak ktoś przez przypadek miał, był mało graficzny. Dostęp do takich informacji dla  zwykłej polskiej licealistki był w zasadzie żaden. O dostępie do materiałów i narzędzi nie wspominając. Ulotkę oczywiście dostałam i przez długi czas była dla mnie jak relikwia. Ostatniego dnia za pieniądze przyoszczędzone na jedzeniu kupiłam sobie 4 kostki fimo, kredki do tkanin i na przecenie koralik wyłożony rolkami. Odlot!

Wróciłam do domu. Zaprojektowałam małą rolkę z drzewkiem i zabrałam się do pracy. Skład: fimo classic z tamtych czasów (twarde i kruszące się jak diabli), pałeczki modeliny z plastyka (zwykle upiornie miękkie) i stara dobra astra (każdy kolor o innych właściwościach). Zrobiłam. Oczywiście o fachowym zmniejszaniu nie miałam pojęcia, bo i skąd. Ale i bez tego byłam skazana na porażkę. Nawet nie pamiętam, czy gotowałam, czy może piekłam wachlując kuchenką gazową z zepsutym wiele lat wcześniej termometrem. Tak czy tak, z racji różnych twardości rolka rozjechała się zupełnie. Doszłam do wniosku, że rolki to nie dla mnie.

Jakieś 10 lat później już mając fimo soft znów coś kombinowałam, ale też mnie nie przekonało. Więc jak usłyszałam słowa Christie Friesen "I'm no canist", podchwyciłam i stwierdziłam, że to dokładnie o mnie. I tak jakoś się sprawy toczyły. Czasem coś próbowałam, ale bez przekonania. Lądowało w pudełku.

Ostatnia Wielkanoc stała pod znakiem warsztatów z Mastercane  z Carol Simmons. No może zupełnie początkująca to nie byłam, ale doświadczeniem też nie powalałam. Na warsztaty pojechałam zresztą bardziej po to, by popracować nad kolorami, a ogrom wiedzy o rolkach przyszedł jako dodatkowy bonus. Faktycznie po warsztatach przestałam wpadać w panikę na myśl o nich i zaczęłam ich używać, jak akurat były mi do czegoś potrzebne. I tak większość lądowała w pudełku. A powielanie wprost technik Carol jest ryzykowne, bo są bardzo rozpoznawalne, a ja wolę być sobą, a nie permanentnym naśladowcą.

No i pojawił się newsletter na tegoroczne Fimohrani. Wymianka: guziki. Wymagane 9 szt. No można pójść po najmniejszej linii oporu, ale jakoś nie uchodzi. Czas uciekał, a moje samopoczucie z przyczyn zdrowotnych było mocno takie sobie. Na wenę nie było co liczyć. Stwierdziłam, że trzeba coś zrobić z tego, co już mam. I nie mogą być to resztki powarsztatowe, bo na warsztatach bywałam głównie w Czechach, więc to by było jak wożenie drewna do lasu. Wyjęłam pudełko z rolkami. Pierwsze... Drugie... Piąte... Szóste... Ile tego się nazbierało! I nawet nie trzeba było sięgać po pozostałości z pracy z Carol. Tylko zobaczcie:



I jeszcze "back-side story"


9 guzików zjawiło się w try miga prawie znikąd. Ale się zdziwiłam... Nie warto mówić "nigdy".

wtorek, 9 września 2014

Muszlowe wspomnienia

Nieletnia męczy mnie muszelkami. Konkretnie to jej połowy z wakacyjnej wyprawy z dziadkami do Sopotu. A w Sopocie, jak to w Sopocie: "Taki mostek był (molo). I na plaży byliśmy. I były lody w zoo (w Oliwie, ale w przybliżeniu się zgadza)."

I przyszły do mnie moje muszlowe wspomnienia. Kiedyś dostałam w prezencie z Australii cudownie centkowaną muszlę. Zastanawiałam się, jak to byłoby zanurkować i popatrzeć na świat z innej perspektywy. Pewnego dnia ziściło się. A potem, życie potoczyło się dalej i podróże nurkowe - te bliskie i te egzotyczniejsze - też zostały wspomnieniami. I wiecie, jak biorę do rąk tą broszkę, to wszystko wraca. Muszla z wielkiej rafy barierowej, spojrzenie w górę na ławicę rybek w wodzie iluminowanej promieniami słońca, zapach soli i cudowni ludzie dzięki którym to wszystko się zdarzyło.


To chyba pasuje do ostatniego wyzwania z Moje hobby modelina:
http://modelinamojehobby.blogspot.com/2014/08/wyzwanie-drugie.html

piątek, 5 września 2014

1 września - czas do szkoły!

Tak, tak. Wiem, że trochę spóźniony ten post. Prawdę mówiąc miał się pojawić pierwszego września, ale wtedy nie byłam jeszcze pewna, czy korale dotarły do adresatki.

Pewnego sierpniowego dnia, kiedy to siedziałyśmy na podwórcu łęczyckiego więzienia - nieczynne, ale i tak trafić za bramę ciupy, z której wychodził Kwinto, to przeżycie - zaprzyjaźniona nauczycielka uważnie spojrzała na moje korale. Zaraz potem stwierdziła, że tak na pierwszego września do białej bluzki to byłby odlot. No jak w mordę - komplement! Nawet w ciupie! A przy okazji biorąc pod uwagę termin mojego sierpniowego urlopu niezłe wyzwanie.

Wyszły trochę inne od oryginalnych, ale zdążyły dotrzeć na 1 września! Wyglądają tak:

A przy okazji dementuję plotkę, jakoby projekt był pokłosiem warsztatów u Jany Lehman. Nawet nie do końca zdawałam sobie sprawę, że to jej prace stanowiły inspirację. W każdym razie do momentu, kiedy poinformowały mnie o tym koleżanki z Czech. A od Jany bezpośrednio uczyć się nie miałam okazji ;-)

Może mi się upiecze...

Jakoś ostatnio miałam przyjemność trafić na kilka dobrych poradników dotyczących wypiekania modeliny i to nareszcie po polsku - Katalin, Poliglina - dzięki. Czasem się zgadzam, a czasem nie, ale nie o to chodzi, bo wiedzy nigdy dość. Za to muszę przyznać, że czuję mały niedosyt i niech on stanie się pretekstem do tego, co mam do opowiedzenia.

Na początek to, o czym było już 100 razy...
Producenci modeliny krzyczą, że wypiekać trzeba koniecznie w temperaturze zapisanej na opakowaniu modeliny (110 st. fimo, 120 st. pardo,130 st. premo, 150 st. kato, ) i jest w tym pewnie sporo prawdy. Ale... Ja tam pracuję głównie z fimo i premo i zasadniczo - za radą kilku osób, które są dla mnie autorytetami - przepiekam. Mój piekarnik na stałe ustawiony jest na 135 st. Kolory nieco ciemnieją, ale wiem czego się spodziewać i nie psuje to efektu. Piekę coś koło 25 minut. Wypieczonymi pracami można bezpiecznie rzucać o ścianę. Testowałam. Mnie ta trwałość satysfakcjonuje.

Gorzej, jak nie ma się osobnego piekarnika do modeliny. Wtedy trzymałabym się pewnie precyzyjnie instrukcji i nie szalała, albo piekła " w komorze" wewnątrz piekarnika. Modelina to jednak czysta chemia i głównie PCV. Niech was nie zmyli adnotacja na opakowaniach pardo i fimo o domieszce naturalnego wosku. Kolejny problem pojawia się, kiedy trzeba się "wbić" w obcy, nieoswojony piekarnik. Mój znam na wylot, ale do obcego wolałabym wstawić termometr i to niestety najlepiej firmowy do modeliny. Te do mięsa, które testowałam baaaardzo długo reagowały, co powodowało, że trudno im było do końca zaufać. Wiem, jak boli serce, kiedy po godzinie pracy nad wewnętrznym kołnierzem torebki ów kruszy się w dłoniach. Takie są skutki za niskiej temperatury i za krótkiego pieczenia. A jak termometr kiepsko reaguje, to można niechcący też coś przypalić.

Kolejna kwestia to inne masy. Najpierw pardo. Zasłynęło ono swego czasu, jako masa, która w wersji translucent jest najbardziej przejrzysta, ale wymaga i przepiekania, i wydłużonych czasów pieczenia. Faktycznie! Można uzyskać efekty absolutnie niesamowite. Poniżej zdjęcie mojego ulubionego eksperymentu. Nie mam pomysłu, jak wykorzystać tę płytkę, ale jest super. Alternatywna szkoła mówi, że wystarczy szybko schłodzić w wodzie i efekt będzie równie dobry. Mam mieszane uczucia w tej sprawie. To czego dowiedziałam się przy eksperymentach z całą pewnością to to, że modelina pali się w 160-165 st. i że czasem warto zaryzykować. Byle świadomie.


No i kato. Masa niewątpliwie najmocniejsza i kompletnie w Polsce niedostępna. Dla tych, którzy jednak zdobędą nieco ważna informacja: w każdym kolejnym pieczeniu zauważalnie się kurczy (ok. 1%). Efekt? Nie można obkładać nią innych mas, bo spękają. Można próbować na odwrót. Jeśli dajmy na to szkielet pierścionka będzie z kato, "oczko" może być z premo. Ale ciągle piekąc kolejny raz trzeba pamiętać o zmianie rozmiaru.

A co jak oklapnie?
W czasach młodości - szumnej i durnej - postanowiłam zrobić modelinową szkatułkę, wypiekając osobno części i osobno całość. Klapła aż miło. Bo z modeliną to jest tak, że żeby stwardniała w piecu, najpierw musi w nim zmięknąć. Coś więc musi ją podtrzymać, pomóc utrzymać kształt. To może być forma z metalu, drewna, papieru - cokolwiek się nie zapali. To może być też wata poliestrowa, popodkładana np. między płatki kwiatu. A czasem nieco proszku np. sody oczyszczonej, mąki ziemniaczanej, albo jak w amerykańskich podręcznikach mąki kukurydzianej. A czasem figurkom, czy rzeźbom potrzebny jest wewnętrzny szkielet z drutu, foli aluminiowej, taśmy malarskiej, czasem papieru. Jak mówią w telewizji, niektóre rzeczy lepiej prezentują się w pionie....

Są też techniki pozwalające zostawić formy puste w środku. Wówczas dobrze jest taką pracę nakłuć. W pieczeniu wprawdzie nie klapłaby, bo pod wpływem temperatury ciśnienie powietrza w środku wzrośnie i utrzyma kształt, ale może klapnąć lub spękać tuż po upieczeniu lub w hartowaniu. Po to dziurka - by panować nad procesem.

Ale czasem ma klapnąć. No bo co złego w tym, że np. broszka ma płaski spód. Pieczenie form płaskich to kolejna kwestia. Można piec na szkle, metalu lub kafelku ceramicznym. Ok. Jeśli nie zależy nam na tyle, jeśli i tak planujemy szlifować go papierem ściernym lub wykończyć przy kolejnym pieczeniu to można tak zrobić. Ale jeśli to nie jest naszym zamiarem, to trzeba się liczyć z wybłyszczeniami i tym, że powierzchnia będzie miejscami połyskująca, a matowa tam, gdzie nieco powietrza dostanie się między masę a podkładkę. Ja tego nie lubię. Prostą metodą na to jest zwykła kartka papieru. Nie takiego do pieczenia, a najzwyklejszego. Byle czysta, bo nieuważny recycling może skończyć się niezamierzonym transferem nadruku na modelinę, ale to już zupełnie osobna historia...

Acha! I ostatnie słowo - hartowanie. Tak, wrzucenie modeliny do zimnej wody może poprawić jej trwałość. Ale ja jestem z tych starej daty. Doświadczyłam jeszcze sytuacji, gdzie gotowane w garnku aniołki gubiły skrzydła, bo woda - zwłaszcza mając więcej czasu - potrafi modelinie zaszkodzić. Tak więc w zimnej porze roku, kiedy mam wybór, wywalam swoje prace za okno, na parapet na jakieś 10 minut i działa to równie genialnie. Uwaga! Jeśli robić coś takiego, to razem z formą, bo bez niej może się nam coś odkształcić. Inna sprawa, że czasem takie odkształcanie może pomóc w ostatniej chwili zmienić kształt pracy. Ale i to materiał na inną opowieść.



czwartek, 7 sierpnia 2014

Na spienionych falach

Urlop, urlopem. Sezon ogórkowy, sezonem ogórkowym, ale czasem coś na jakieś wyzwanie wrzucić można. Tym razem:


Zachciało mi się podejść do pasków w niebanalny sposób. Ot i wyszło coś takiego:

Mam nadzieję, że spienione fale sieci będą łaskawe dla mojej łódeczki!

środa, 30 lipca 2014

Zielenina ze szkatułki

Obiecałam... Obiecałam... Obiecałam...
A  tu nic. Wena siedzi u sąsiadów i mimo nadchodzącego terminu wysyłania prac na wyzwanie, nie daje się namówić na powrót. A ja przecież obiecałam coś ulepić. I miało być zielone. O takie:


Mam nadzieję, że zostanie mi wybaczone, jak sięgnę do szkatułki i wyjmę coś co powstawało w czerwcowym słoneczku.

Broszka, premo effect, z płatka przywiezionego z warsztatu z Danem Cormierem i Tracy Holmes.


niedziela, 27 lipca 2014

Barwna podróż od pewnej kawy do Florydy...

No i kto by pomyślał. Zaglądam ci ja na facebooka, patrzę na informację o przyszłorocznym warsztacie mistrzowskim Carol Simmons na Florydzie, a tam moja roześmiana twarz. Oj wierzcie, kiedy przyszedł moment wyjawienia sekretów naszych rolek ("canes", a może raczej "master canes") wszyscyśmy się tak śmiali.


Ale może lepiej opowiedzieć całą historię po kolei.

Jakieś dwa lata temu, pewnego wrześniowego popołudnia, gdy na zewnątrz lało jak z cebra, siedziałyśmy z Carol w przedsionku pałacu Radic i sączyłyśmy kawę. Wnętrze było ciepłe i przytulne. Zaczęłam podpytywać, jak zrobione są te niezwykłe kolorowe wisiory-kwiaty, które Carol miała w swoim podróżnym kramiku. Opowiedziała dosłownie w trzech zdaniach, kończąc sakramentalnym: "Think about it!". No i zaczęłam myśleć.

Minął rok, a ja odważyłam się myśleć, że dam radę wziąć udział w naprawdę poważnych warsztatach z tą fantastyczną nauczycielką. Bo Carol jest  fantastyczną, ciepłą, cierpliwą i szczodrą nauczycielką, a do tego mistrzynią kolorów. Zna je, rozumie i wie co zrobić, by wspierały się na wzajem. To też mistrzyni tworzenia niezwykłych rolek, które czerpią inspiracje z przyrody i przenoszą w fantastyczne światy. Chciałam podejrzeć jej sekrety. Napisałam do Nemravki i zapisałam się na warsztat chyba jeszcze przed rekrutacją. Gdzieś koło lutego dotarło do mnie, że warsztat przypada w Wielkanoc (nasze święta w Czechach to materiał na zupełnie osobną historię), ale co tam.

Pierwszy dzień nauki upłynął pod znakiem odsączania tych niemal 2 kg modeliny, które Carol z Nemravką położyły przed każdym z nas (materiał zawdzięczaliśmy szczodrości firmy Polyform. Dziękuję!). Pod wieczór mięśnie prawej - i oczywiście tylko prawej - ręki dawały o sobie znać, a my powoli przechodziliśmy do mieszania kolorów. Kolejny etap warsztatów stanowiły melanże i kolory inspirowane barwnymi obrazami, które każdy z nas wcześniej wybrał, czyli jak zgodnie twierdziła większość "michanie". Tu wpadłam niechcący w pułapkę zupełnie niepotrzebnego turkusu, a właściwie bardziej indygo. Kryzysowy kolor, który na warsztacie mnie prześladował, a po nim stał się dobrym przyjacielem. Za to nasza wiedza o Skinner blend rosła z godziny na godzinę. Nie macie pojęcia, ile jest niesamowitych wariacji tej techniki!

Po południu drugiego dnia powoli zaczęliśmy przechodzić do tworzenia małych rolek . Każdy z nas ulepił ich co najmniej po kilkanaście. Rekordzistka miała koło czterdziestu. Ja kryzys miałam za sobą, ale resztę zaczął dopadać trzeciego dnia. Rolki powstawały i powstawały, a my powoli zaczęliśmy gubić się w czasie.

W końcu - i nie mam pojęcia, czy stało się to dnia czwartego, czy piątego - z małych rolek zaczęły wyrastać nasze "master canes". A kiedy wreszcie powstały, trzeba je było zredukować. I wiecie, jak to robiliśmy? Rzucając z całej siły modeliną o cementowe schody. Ja ćwiczyłam ten manewr jako pierwsza, a odgłosy... Duuuużo usłyszałam radosnych komentarzy o frustracji i przemocy w rodzinie. Ale rolka zrobiła się dłuższa i mniejsza. Rolka... No jakieś 800-900 g modeliny...

I tu wracamy do zdjęcia. Kiedy rolki były zmniejszone na każdego z nas przychodził czas na otwarcie. Carol przecinała rolki na pół i patrzyliśmy jak niesamowicie grają ze sobą połówki zestawiane jak w kalejdoskopie. To był dla każdego z nas najbardziej niezwykły moment warsztatu. I na każdej, każdej twarzy wykwitał taki właśnie uśmiech (tu przegląd kilku tych, które mam na zdjęciach):

Petra Nemravova, nasza gospodyni, organizatorka warsztatów 

Landy, towarzyszka naszych rodzinnych obchodów Wielkanocy

Veronika i chyba najbardziej szalony zestaw kolorów

Marta, najszybsza z nas i naturalny talent do rolek

Później z naszych rolek dzięki gilotynie - tak, tak, Carol wozi ze sobą całkiem sporą gilotynę - powstawały cieniutkie płatki, a z nich niezwykłe kalejdoskopowe kompozycje. Te trafiły na "lentilky" - takie duże, spłaszczone koraliki ze spadów modeliny, czyli "skrapu" (ang "scrap"). Potem już tylko papier ścierny, bawełniana tarcza szlifierska i w zasadzie gotowe.

Dobrze jest czasem pomyśleć nad słowami wypowiedzianymi przy filiżance kawy...!

Na pamiątkę każde z nas dostało po płatku "master canes" wszystkich obecnych


A tu gotowe lentilki w mące kukurydzianej w drodze do pieca


czwartek, 24 lipca 2014

Wirujące zapaski

Pewna dobra potwora na horyzoncie zachęca do brania udziału w wyzwaniach. Tym razem znalazłam i pomysł i trochę czasu. Zerknijcie co ulepiłam na hasło Kreatywnego Kufra "Łowicz". Może się spodoba. Mi dziś w pracy skutecznie poprawiało nastrój.


I jeszcze ważny element. To własnie o to wyzwanie chodzi:

Etui na karty

Mam kilka takich prac, których zdjęcia czekały na pojawienie się tego bloga. I to jest jedna z nich. Wczoraj w deszczu przypomniało mi się etui na karty z dziewczynką pod parasolką sprzed dwóch lat. To dzisiejsze jest świeższe, ale służy mi dzielnie jakoś od wiosny. Etui jest dwustronne i akurat mieści w sobie kartą miejską i zbliżeniową do pracy. Premo, odrobina farby akrylowej i mnóstwo cierpliwości ;-)



środa, 23 lipca 2014

Parę słów na początek w deszczu

Za oknem deszcz. A ja próbuję po latach namawiania przez przyjaciół wreszcie założyć bloga z modeliną, zwaną też przez niektórych glinką polimerową, masą polimerową, albo i poligliną. Trzymajcie kciuki!