Są momenty kiedy włos jeży mi się na głowie, zapowiadając kłopoty na horyzoncie. Niezawodną zapowiedzią kłopotów jest moja mama myszkująca w mojej biżuterii. Z góry muszę wtedy założyć, że coś co lubię, wyemigruje 250 km od mojej szafy.
Cóż było robić... Na szybko trzeba było ulepić coś, co odwróci uwagę. Na szybko, więc w ruch poszły zapasy półproduktów z ostatnich miesięcy. Części kolorowe to resztki ze spadów z warsztatu z Melanie Muir. Robiłyśmy je na 4 ręce z Edytą Nocarovą, a potem wymieniłyśmy się arkuszami. Dzięki Eduska! Jakby nie patrzeć jesteś współautorką ;-) Technika: głównie za Melanie, choć w kilku momentach doszłam do wniosku, że moje sposoby na te same tematy pasują mi bardziej i działałam po swojemu.
Zrobiłam, poskładałam, spojrzałam i... było strasznie mdło. A czasu brak. No i pomyślałam o pewnej dobrej duszy na horyzoncie i natchnęło mnie do dziurkowania (podziękowania przekazane osobiście ;-) ). Chyba z całkiem przyzwoitym efektem.
Ten czarny tu wygląda jak ze skórki zrobiony... Fajne, choć nie moje klimaty. :-)
OdpowiedzUsuńPiękny przykład na to że modelina poddana umiejętnej obróbce z zastosowaniem ciekawej techniki jest biżuterią dla każdego. Moja mama żabek w ucho nie założy ale taki wisior pewnie sprawiłby jej przyjemność. Dziurki ^.^
OdpowiedzUsuńDzięki!
OdpowiedzUsuńJa też z doświadczenia wiem, w którym momencie moja mama zaczęła intensywniej dobierać się do moich prac ;-)
To ja postrach twojej biżuterii! Noszę ją z dumą!!!! Mam
OdpowiedzUsuń