Był rok 1995. Dostałam stypendium - 4-tygodniowy pobyt w szkole językowej w Anglii! A w pobliżu szkoły był... Craftstore! Czego tam nie było! Farby, kredki, materiały do domków dla lalek, papiery i moja ukochana modelina. Nie astra, nie ta w pałkach ze sklepu plastycznego o bliżej nieokreślonych właściwościach, ale prawdziwa fimo classic! Te głębokie kolory... I nawet była modelina świecąca w nocy!
Sklep odwiedzałam codziennie po zajęciach. I przez te parę tygodni dokonałam kilku odkryć. Najważniejszym z nich była ulotka instruująca, jak zrobić prostą rolkę (ang. cane). Urzekła mnie. Z obrazka patrzyły uśmiechnięte słońca. Może mało precyzyjne, ale powtarzalne w swoim uroku. To było jak objawienie. A były przecież lata dziewięćdziesiąte. Internet, nawet jak ktoś przez przypadek miał, był mało graficzny. Dostęp do takich informacji dla zwykłej polskiej licealistki był w zasadzie żaden. O dostępie do materiałów i narzędzi nie wspominając. Ulotkę oczywiście dostałam i przez długi czas była dla mnie jak relikwia. Ostatniego dnia za pieniądze przyoszczędzone na jedzeniu kupiłam sobie 4 kostki fimo, kredki do tkanin i na przecenie koralik wyłożony rolkami. Odlot!
Wróciłam do domu. Zaprojektowałam małą rolkę z drzewkiem i zabrałam się do pracy. Skład: fimo classic z tamtych czasów (twarde i kruszące się jak diabli), pałeczki modeliny z plastyka (zwykle upiornie miękkie) i stara dobra astra (każdy kolor o innych właściwościach). Zrobiłam. Oczywiście o fachowym zmniejszaniu nie miałam pojęcia, bo i skąd. Ale i bez tego byłam skazana na porażkę. Nawet nie pamiętam, czy gotowałam, czy może piekłam wachlując kuchenką gazową z zepsutym wiele lat wcześniej termometrem. Tak czy tak, z racji różnych twardości rolka rozjechała się zupełnie. Doszłam do wniosku, że rolki to nie dla mnie.
Jakieś 10 lat później już mając fimo soft znów coś kombinowałam, ale też mnie nie przekonało. Więc jak usłyszałam słowa Christie Friesen "I'm no canist", podchwyciłam i stwierdziłam, że to dokładnie o mnie. I tak jakoś się sprawy toczyły. Czasem coś próbowałam, ale bez przekonania. Lądowało w pudełku.
Ostatnia Wielkanoc stała pod znakiem warsztatów z Mastercane z Carol Simmons. No może zupełnie początkująca to nie byłam, ale doświadczeniem też nie powalałam. Na warsztaty pojechałam zresztą bardziej po to, by popracować nad kolorami, a ogrom wiedzy o rolkach przyszedł jako dodatkowy bonus. Faktycznie po warsztatach przestałam wpadać w panikę na myśl o nich i zaczęłam ich używać, jak akurat były mi do czegoś potrzebne. I tak większość lądowała w pudełku. A powielanie wprost technik Carol jest ryzykowne, bo są bardzo rozpoznawalne, a ja wolę być sobą, a nie permanentnym naśladowcą.
No i pojawił się newsletter na tegoroczne Fimohrani. Wymianka: guziki. Wymagane 9 szt. No można pójść po najmniejszej linii oporu, ale jakoś nie uchodzi. Czas uciekał, a moje samopoczucie z przyczyn zdrowotnych było mocno takie sobie. Na wenę nie było co liczyć. Stwierdziłam, że trzeba coś zrobić z tego, co już mam. I nie mogą być to resztki powarsztatowe, bo na warsztatach bywałam głównie w Czechach, więc to by było jak wożenie drewna do lasu. Wyjęłam pudełko z rolkami. Pierwsze... Drugie... Piąte... Szóste... Ile tego się nazbierało! I nawet nie trzeba było sięgać po pozostałości z pracy z Carol. Tylko zobaczcie:
I jeszcze "back-side story"
9 guzików zjawiło się w try miga prawie znikąd. Ale się zdziwiłam... Nie warto mówić "nigdy".
Sklep odwiedzałam codziennie po zajęciach. I przez te parę tygodni dokonałam kilku odkryć. Najważniejszym z nich była ulotka instruująca, jak zrobić prostą rolkę (ang. cane). Urzekła mnie. Z obrazka patrzyły uśmiechnięte słońca. Może mało precyzyjne, ale powtarzalne w swoim uroku. To było jak objawienie. A były przecież lata dziewięćdziesiąte. Internet, nawet jak ktoś przez przypadek miał, był mało graficzny. Dostęp do takich informacji dla zwykłej polskiej licealistki był w zasadzie żaden. O dostępie do materiałów i narzędzi nie wspominając. Ulotkę oczywiście dostałam i przez długi czas była dla mnie jak relikwia. Ostatniego dnia za pieniądze przyoszczędzone na jedzeniu kupiłam sobie 4 kostki fimo, kredki do tkanin i na przecenie koralik wyłożony rolkami. Odlot!
Wróciłam do domu. Zaprojektowałam małą rolkę z drzewkiem i zabrałam się do pracy. Skład: fimo classic z tamtych czasów (twarde i kruszące się jak diabli), pałeczki modeliny z plastyka (zwykle upiornie miękkie) i stara dobra astra (każdy kolor o innych właściwościach). Zrobiłam. Oczywiście o fachowym zmniejszaniu nie miałam pojęcia, bo i skąd. Ale i bez tego byłam skazana na porażkę. Nawet nie pamiętam, czy gotowałam, czy może piekłam wachlując kuchenką gazową z zepsutym wiele lat wcześniej termometrem. Tak czy tak, z racji różnych twardości rolka rozjechała się zupełnie. Doszłam do wniosku, że rolki to nie dla mnie.
Jakieś 10 lat później już mając fimo soft znów coś kombinowałam, ale też mnie nie przekonało. Więc jak usłyszałam słowa Christie Friesen "I'm no canist", podchwyciłam i stwierdziłam, że to dokładnie o mnie. I tak jakoś się sprawy toczyły. Czasem coś próbowałam, ale bez przekonania. Lądowało w pudełku.
Ostatnia Wielkanoc stała pod znakiem warsztatów z Mastercane z Carol Simmons. No może zupełnie początkująca to nie byłam, ale doświadczeniem też nie powalałam. Na warsztaty pojechałam zresztą bardziej po to, by popracować nad kolorami, a ogrom wiedzy o rolkach przyszedł jako dodatkowy bonus. Faktycznie po warsztatach przestałam wpadać w panikę na myśl o nich i zaczęłam ich używać, jak akurat były mi do czegoś potrzebne. I tak większość lądowała w pudełku. A powielanie wprost technik Carol jest ryzykowne, bo są bardzo rozpoznawalne, a ja wolę być sobą, a nie permanentnym naśladowcą.
No i pojawił się newsletter na tegoroczne Fimohrani. Wymianka: guziki. Wymagane 9 szt. No można pójść po najmniejszej linii oporu, ale jakoś nie uchodzi. Czas uciekał, a moje samopoczucie z przyczyn zdrowotnych było mocno takie sobie. Na wenę nie było co liczyć. Stwierdziłam, że trzeba coś zrobić z tego, co już mam. I nie mogą być to resztki powarsztatowe, bo na warsztatach bywałam głównie w Czechach, więc to by było jak wożenie drewna do lasu. Wyjęłam pudełko z rolkami. Pierwsze... Drugie... Piąte... Szóste... Ile tego się nazbierało! I nawet nie trzeba było sięgać po pozostałości z pracy z Carol. Tylko zobaczcie:
I jeszcze "back-side story"
9 guzików zjawiło się w try miga prawie znikąd. Ale się zdziwiłam... Nie warto mówić "nigdy".
Cuuuuuuudne! Super guzikole! Fajne kolory i wzory! Dobrze, żeś chomiczyca.... ;-)
OdpowiedzUsuńWychodzi na to że jednak jesteś świetny rolkarz bo guziki wyszły przepiękne. Jesteś żywym dowodem na to że profesjonalnie wykonaną biżuterie można śmiało założyć niemal na każdą okazję.
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie!
OdpowiedzUsuńA swoją drogą przeżyłam właśnie lekkie zaskoczenie. Myślałam, że komputer rozładował mi się wczoraj zanim opublikowałam tego posta ;-)
A te różyczki poznaję, Hania ma takie na pudełku od ciebie :)
OdpowiedzUsuńTia, te guziki to paręnaście historii sklejonych do kupy, ale chyba różyczki rzeczywiście są najbardziej antyczne i wysłużone.
OdpowiedzUsuńWitam. Prosiła bym o kontakt na mail blog@krafciarka.pl w sprawie modeliny :) Szczegóły w mailu :) Nic nie oferuje, zgłaszam się z prośbą/ Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuń