Jakoś ostatnio zaczęłam nasłuchiwać różnych głosów o tym, co lepić warto, a czego nie warto.
Głos pierwszy mówił "babeczki są błeee...".
No i fakt - jak przeglądam polskie blogi modelinowe to rzeczywiście mam wrażenie, że grozi mi od tego cukrzyca typu II. Inna sprawa, że ja w sumie też lepiłam rogaliki i bułeczki dla Barbie mając 12 czy 13 lat. Taką miałam potrzebę. Nie ma też co się gniewać na dziewczyny, które robią to, na co mają zbyt. Zwłaszcza, że zdarzają się wśród nich takie, które dbają o to, by rozwijać się. Ostatecznie w każdym rękodziele warto uczyć się czegoś nowego. A choć nie jestem fanką "babeczek", przed kilkoma osobami chylę czoło za technikę.
Kolejny głos wychwalał pod niebiosy rzeźby...
Modelina to materiał niewyczerpanych możliwości. Można rzeźbić i odtwarzać rzeczywistość do woli. W niej się rzeźbiło np. projekty karoserii samochodowych. I są tacy, którzy w rzeźbieniu osiągają naprawdę imponujące rezultaty. Najbardziej lubię chyba te prace, które oscylują gdzieś na pograniczu czerpania z rzeczywistości, by dać upust fantazji. Ja mogę pochwalić się tylko, że kiedyś bardzo chciałam umieć wyrzeźbić coś w miarę naturalistycznego. Przypadło to niestety akurat na szumny okres buntu i naporu, kiedy interesował mnie w modelinie tylko kolor czarny. Inna sprawa, że to akurat najtaniej wychodziło i było najbardziej przewidywalne w obróbce.
Ten nietoperz powstał przy użyciu jednego tylko noża do tapet duuużo lat temu. Kiedyś był spinką. W każdym razie do momentu, kiedy ktoś przez pomyłkę nie przydeptał go wychodząc przez okno ze schroniska w górach... Dziś widzę w nim mnóstwo niedoskonałości, ale długo byłam z niego okropnie dumna. Nadal go lubię.
Millefiori kontra mokume gane
Są też tacy, którzy cenią jedną konkretną technikę. Dobre przykłady to millefiori (rolki, bloczki, ang.
canes) - technika zaadoptowana ze szkła weneckiego i mokume gane, które przed epoką modeliny żyło w japońskiej sztuce obróbki metali. I pewnie są jeszcze dziesiątki innych. Kurcze, tylko niby czemu...? Czym jedna technika lepsza od innej? Pracochłonnością, skomplikowaniem, powtarzalnością albo niepowtarzalnością efektów...?
Kiedyś wydawało mi się, że jak ktoś się nie zna na materiale to i tak nie zauważy niedoskonałości. No pewnie zależy to trochę od definicji niedoskonałości, ale nauczyłam się, że ludzie świetnie wyczuwają co jest kitem, a co hitem. Może nie nazwą tego fachowo, ale jednak. Nauczyłam się więc cenić wszystkich tych, którzy dbają o jakość wykończenia. Sama technika podstawowa - jak pokazuje doświadczenie - może być prymitywna, ale diabeł tkwi w szczegółach. Piękne dopracowanie całości czyni cuda.
Kopia mistrza
Tak, tak wiem. Moje prace często też nie są idealne. No chyba, że robię na zamówienie. Wtedy nie ma zmiłuj się. Musi być świetnie. Ale czasem spuszczam z tonu, żeby tylko się nie powtarzać i czegoś nauczyć. Do tego denerwują mnie "kopie mistrza". Kiedy patrzę na czyjeś - skądinąd świetne - prace i umiem z imienia i nazwiska nazwać autora pierwowzoru to jakoś mi smutno. Wszyscy uczymy się też przez kopiowanie i wtedy pisze się o tym wprost. Gorzej jeśli ktoś o tym zapomina, albo patrząc na pracę jakiejś grupy mam wrażenie, że wszyscy robią coś na jedno kopyto. A jak ktoś jeszcze na tym usiłuje robić kasę, to już w ogóle boli. W Polsce póki co mamy nie źle, bo wokół jest sporo osób, które mają swoją osobowość i idą za własnym głosem.
Ja staram się szukać tego swojego głosu w wielu miejscach, ale...
"Nasze możliwości określają to, co robimy"
To zdanie usłyszałam ostatnio od Melanie West. Kocham jej prace miłością absolutną i oczywiście na warsztacie nie odmówiłam sobie próby powędrowania za jej stylem (efekty pokażę, jak wykończę ;-) ). Ale jeszcze bardziej ujęła mnie jako człowiek. Jako ktoś perfekcyjnie świadomy siebie i perfekcyjnie zżyty z samym sobą. W jej przypadku to zdanie oznaczało dopasowanie trybu pracy i stylu do możliwości fizycznych. Mi uświadomiło, dlaczego szukając siebie w lepieniu, idę w tą a nie inną stronę.
Taaak. Systematycznie raz do roku lepię bransoletkę i stwierdzam, czego się przez ten rok nauczyłam. Ostatnia wyglądała tak i była owocem głupawki po pięciu dniach wspólnego chorowania z dzieckiem w czerwcu. Po prostu "
Strawberry fields forever..." Totalny odlot na środku blokowiska...
Ale zwykle moje prace wyglądają, jakoś powiedzmy tak:
Dlaczego? Bo wiecie, ja rzadko mam okazję założyć coś szalonego. Zwykle chodzę ubrana dość biurowo i przeważnie obowiązuje mnie jakiś
dress code. Biżuteria? Tak, ale taka, która da się zgrać z bluzką, czy żakietem. A pewne rzeczy po prostu nie przejdą... Z drugiej strony po mnóstwie lat lepienia "do szuflady" mam już mnóstwo takich prac, które specjalnie użytkowe być nie chcą. A był i czas kiedy twierdziłam, że robienie biżuterii to kompletnie nie dla mnie....Odkąd nauczyłam się lepić tak, by z przyjemnością nosić swoje prace, staram się więc z nich korzystać. I to w największym zarysie definiuje to z czym eksperymentuję.
A podsumowanie - za co przepraszam - będzie zajeżdżać kiczem. Nie zamierzam słuchać głosów, mówiących co wypada, a co nie!
Chcę być przede wszystkim sobą, a poza tym nasza siła tkwi w tym, jak potrafimy się od siebie różnić!
Melanie W., jeszcze raz ogromnie dziękuję!
Melanie West i a.m., Praga 16.09.2014
(za fotkę dziękuję Edusce Nociarovej!)